Fragmenty wspomnień ppor. Antoniego Piotra TARNOWSKIEGO w 90. rocznicę utworzenia Szkoły Podchorążych Rezerwy Kawalerii.






Antoni Piotr Tarnowski, 1927 r. (fot. ze zbiorów rodzinnych)


"NA KONIU I POD WOZEM "

Fragment 1 (strony 37 - 38)

  Na Szkołę Podchorążych Rezerwy komenda Centrum Wyszkolenia Kawalerii wyznaczyła osobny kompleks budynków przy końcu ul. Chełmińskiej, i tutaj zameldowaliśmy się u Komendanta, mjra Kazimierza Halickiego, z 8-go p.u. (pułku ułanów). Zrobił na mnie jak najmilsze wrażenie, ale raczej dobrego wujaszka a nie srogiego wodza; i takim też okazał się w rzeczywistości.
    Uczniowie ściągali jeszcze przez kilka dni ze wszystkich czterdziestu pułków jazdy, jakie wtedy posiadała armia. Turnus ten był pierwszym jaki organizowano w Grudziądzu i dlatego nie był należycie zorganizowany i przygotowany na nasze przyjęcie od strony materialnej i kadrowej. Zwożono dopiero łóżka i pościel, a na posiłki prowadzono nas trzy razy dziennie do kasyna szkoły oficerskiej. Korzystaliśmy również jakiś czas z ich koni, podchorążowie byli bowiem właśnie w tym okresie na praktykach w pułkach. Uzupełnienia jednak szybko nadchodziły. My ze swojej strony z dobrowolnych składek zakupiliśmy całe urządzenie kasyna, począwszy od kotła do ziemniaków a skończywszy na łyżeczkach do herbaty. Sprzęt ten później przekazaliśmy następnemu turnusowi. Zgodziliśmy również dwie kucharki, a zamożniejsi z nas opodatkowali się po 15 zł. miesięcznie, aby uzupełnić jakościowo należne nam racje żywnościowe.

   Na oficjalne otwarcie kursu przyszedł gen. Stefan de Castenedolo Kasprzycki, komendant C.W.K. (Centrum Wyszkolenia Kawalerii). Był to już starszy pan, ogromnego wzrostu, oryginał, mówiąc językiem Szwejka w typie "latrynogenerała", pochodził z austriackiej armii i w rozmowie używał wielu germanizmów. Na jego temat krążyło wiele anegdotek, był jednak ogólnie lubiany. On kochał wojsko i swoich wychowanków, i gdy zimą odchodził na emeryturę, płakał żegnając się z nami.



            gen. dyw. Stefan de Castenedolo Kasprzycki (zbiory Fundacji)

  Ustawiliśmy się w dwuszeregu według numeracji pułków: szwoleżerowie, ułani i strzelcy konni. Generał szedł wzdłuż kolumny i każdy meldował mu swoje nazwisko i wykształcenie. Zaraz później podzielono nas na plutony według wzrostu. Znalazłem się w pierwszym jako szesnasty, Judenko był najwyższym. Przypomniał mi się teraz major z Płońska, który nie chciał mnie przydzielić do kawalerii ponieważ byłem o 5 cm za wysoki. Następnego dnia przyprowadzono nam 25 koni (1 zapasowy) i pozwolono każdemu wybrać sobie wierzchowca. Rzucił mi się w oczy rosły, wiśniowo-gniady wałach z białą strzałką; odebrałem go od luzaka i podprowadziwszy do stolika komisji zameldowałem:
- Kapral Tarnowski, wałach Nart!

Niestety, okazało się, że koń ma silny opój [otorbienie] i musi pójść na leczenie. W tym czasie koledzy porozbierali już wszystkie konie i pozostała wolna tylko klacz z żebrami na wierzchu, stulonymi uszami i ogonem o kształcie znamionującym złośliwość. I taką też w rzeczywistości okazała się Gertruda. Później dała mi się jednak pokochać przy bliższym poznaniu i współżyciu.

  Szwadron szkolny podzielono na cztery plutony po 24 uczniów; dowódcami i instruktorami zostali mianowani: rtm. Stanisław Guzowski z 23-go p.u., rtm. Kwiatkowski z 1- go p.s.k., por. Franciszek Skibiński z 14 - go p.u. i rtm. Sawicki z 2- go p. szwol. (później por. Dobrowolski z 17 - go p.u.), ich zastępcami: wachm. Skopowski z 14 - go p.u., plut. Ziobro z 17- go p.u., wachm. Lipnicki z 14 -go p.u., czwartego nie pamiętam. Oficerem gospodarczym był por. Gruszka z 16?go p.u., zbrojmistrzem plut. Jeziorski z 17- go p.u., wachmistrzem szefem Laskowski z 17- go p.u., tzw. Kasterka.

   Wszyscy oficerowie dowódcy plutonów okazali się na poziomie pod każdym względem, podobnie ich zastępcy, i prędko zżyliśmy się i polubili wzajemnie. Dyscyplina w szkole nie musiała opierać się na rygorach, stanowiliśmy bowiem element, który rozumiał swoje obowiązki i chętnie je wykonywał. W codziennym życiu koszarowym najczęściej stykaliśmy się oczywiście z szefem Laskowskim, był to stary chytry lis na krzywych nogach, pochodził z niemieckiej armii. Pozornie wielki służbista, w rzeczywistości łapownik, przyjmujący chętnie prezenty i poczęstunki, zaciągał pożyczki których nigdy nie oddawał. Nieporządek w szafce czy kurz pod łóżkiem dawał mu do tego okazje, a miał dobre wyczucie z kim może sobie pozwalać na takie rozgrywki. Udawało mu się to przez dwa turnusy, na trzecim naciął się i wyleciał z wojska. Podobnym typem był plut. Jeziorski. Stało się zasadą, że kupowaliśmy od niego pakuły i oliwę, gdyż tylko wówczas czystość naszej broni okazywała się na przeglądach dostateczną. Łuski po strzelaniu oddawaliśmy nieoczyszczone, płacąc po groszu od sztuki: czyścili je ułani przebywający w areszcie. Zbierałem na ten cel od swojego plutonu 35 zł. tygodniowo. Po zakończeniu kursu przyjął od nas do magazynu uzbrojenie nieoczyszczone i nie zakonserwowane, biorąc od kompletu 5 zł. Oczywiście nie oni ale my byliśmy winni takim praktykom, mój pluton był jednak bardzo zamożny i chcieliśmy sobie ułatwiać życie, a przecież właśnie drobiazgi bywają najdokuczliwsze.


Odznaka Centrum Wyszkolenia Kawalerii w Grudziądzu

Fragment 2 (s. 39)


   Wyszkolenie podzielono na trzy okresy: rekrucki, podoficerski i oficerski. W pierwszym okresie sami czyściliśmy konie i rzędy, na okresy następne przydzielono jednego luzaka na trzy konie, my jednak nadal pozostaliśmy odpowiedzialni za kondycję koni i czystość rzędów, i od ich stanu zależały przepustki do miasta. Znalazłem się w jednej trójce ze Stasiem Potockim i Łosiem; przydzielono nam miłego i sprytnego chłopca z Polesia. Dla zachęty każdej soboty dawaliśmy mu po 3 zł. i nigdy nie podpadliśmy, a luzak ogromnie był zadowolony i z wielkim żalem odchodził do cywila, gdy zwalniano jego rocznik. W czasie trwania kursu rekruckiego mieliśmy konkurs na najlepiej doczyszczonego konia. Wygrał go Władek Potocki, jego kasztan Globus lśnił rzeczywiście jak dukatowe złoto. On też zdobył pierwsze miejsce za najszybciej i najlepiej wykopaną wnękę strzelecką.
   Jako jednostka wojskowa stanowiliśmy doskonałą całość, faktycznie jednak byliśmy mocno zróżnicowani wiekiem, wykształceniem i pochodzeniem socjalnym. Około 50% miało wykształcenie uniwersyteckie, reszta matury, wiek od 17 do 26 lat. Podział plutonów według wzrostu sprawił, że w pierwszym, najwyższym, znalazła się prawie sama arystokracja i ziemiaństwo, w czwartym synowie chłopów i niższych urzędników. Fakt ten przeczył rzekomej degeneracji rodzin arystokratycznych, lub potwierdzał opinię o niedożywieniu chłopów.

   Szkoliliśmy się przeważnie w zakresie plutonów i w ich ramach najbardziej się zżywaliśmy, wytworzyły się też małe przyjacielskie kółka, nie było jednak nigdy najmniejszych dysonansów z tytułu pochodzenia czy też zamożności, była natomiast jedynie zdrowa rywalizacja między plutonami o poziom wyszkolenia. Nasi przełożeni nigdy nie okazywali też jakichkolwiek względów bogatym i utytułowanym. Nie wiem jakim wypadkiem znalazł się wśród nas jeden Żyd; chłopak był niezdarny ale starał się jak mógł. Po pierwszych godzinach w ujeżdżalni zatarł siedzenie i kolana do krwi, cierpiał jednak w milczeniu i nie skarżył się. Po kilku tygodniach przyszedł rozkaz odesłania go do piechoty. Popłakał się i odjechał. Drugiego kolegę usunięto ze szkoły i odesłano do pułku, okazało się bowiem iż będąc na politechnice w Gdańsku Wrzeszczu zrobił jakieś malwersacje w kasie Bratniej Pomocy Studentów.

   Należy stwierdzić, że przez cały czas trwania szkoły nasze zachowanie w koszarach i na mieście było prawie nienaganne, nie było wypadków pijaństwa lub gorszących awantur, najwyższe kary jakie były stosowane to wstrzymanie przepustek lub areszt koszarowy. Sypialnie mieliśmy na ośmiu (sekcja), każdy otrzymał łóżko z siennikiem, dwa koce i prześcieradła, szafę i taboret, w środku stał stół.

   Znalazłem się w 2-ej sekcji z Andrzejem Niegolewskim, Rysiem Czarneckim, Stasiem Potockim, Tadziem Piętką, Rudolfem Merawiglią, Stefanem Mączyńskim i Agopsowiczem. Jedyną ozdobą sali były pozawieszane nad łóżkami proporczyki. Zżyliśmy się szybko i założyliśmy komunę polegającą na tym, że przysyłane paczki ze smakołykami z domu stanowiły wspólną własność.

Fragment 3 (s. 40)

Jesień 1926 roku była długa, ciepła i słoneczna. Okolice Grudziądza są faliste i zalesione, szkolenie szło szybko naprzód; byliśmy uczniami chętnymi i pojętnymi. Najbardziej lubianymi przedmiotami była nauka jazdy konnej, służba polowa i nauka władania białą bronią  stary narodowy atawizm. Instruktorem jazdy konnej był por. Tuński z 19-go p.u., filigranowej postaci, z monoklem, gentleman. Na pierwszej lekcji nikomu nie zwrócił uwagi, każdy jechał jak umiał. Po zakończeniu zapytał mnie:

- Kto Pana uczył jeździć?

- Mój starszy brat, oficer.

- Jest Pan strasznie zmanierowany i będę miał z Panem wiele kłopotu. Wolę materiał całkiem surowy.

Wysłuchałem tego z pokorą choć też z pewnym zawodem; okazało się jednak później, że praca którą we mnie włożył nie poszła na marne. W ogóle początki nauki były mało atrakcyjne, jazda konna przeważnie bez strzemion, służba polowa pieszo, a rąbanie szablą i kłucie lancą z drewnianego konia, strzelanie konusami. Jedyną atrakcją jesieni był bieg w dniu św. Huberta. Pojechaliśmy plutonami, zmiennymi chodami, w różnorodnym terenie, na którym ustawiono kilka lżejszych przeszkód. Zjazd szwadronu nastąpił w leśniczówce nad jez. Rudnickim, gdzie oczekiwał nas gorący bigos i zapas wódek. Te ostatnie sprawiły, że niektórych trzeba było wsadzać na siodła.

Gertrudę od początku dokarmiałem własnym owsem i była już w doskonałej kondycji. W czasie tego biegu przekonałem się jak lekko i chętnie skacze wzwyż, że nie znosi przeszkód - rowów i że ma wspaniałe tempo. Była jednak bardzo nerwowa i można ją było prowadzić posłusznie tylko czułą, delikatną ręką. Jak stwierdziłem później, była niezawodna przy władaniu białą bronią, galopowała wzdłuż linii stojaków prosto jak strzała, bez najmniejszych odchyleń. Tylko na ujeżdżalni miałem z nią zawsze kłopoty, bo wystarczyło poprawić się w siodle a już tuliła uszy, kurczyła się w sobie i próbowała bić zadem. Pierwszą jej ofiarą był Andrzej Dembiński, trafiony w kolano: od tej pory zwolniono mnie z gimnastyki na koniu.

Ważnym ewenementem była przysięga po zakończeniu kursu rekruckiego. Szwadron stanął w czworoboku rozwiniętymi plutonami, w pieszym szyku, umundurowany jednolicie w szkolne barwy amarantowo granatowe. Na tę uroczystość przyjechał gen. Kasprzycki (nie mylić z późniejszym ministrem o tym samym nazwisku), który wkrótce potem odszedł na emeryturę. Miejsce jego zajął płk. Rudolf Dreszcz. Generał pozostawił po sobie tradycję wielkich daszków u rogatywek i ostróg z kolcami na długich szenklach (?) oraz kilka anegdotek na temat jego osoby.


 

W Szkole Podchorążych Rezerwy Kawalerii, lata 30- XX w. (Zbiory Fundacji)

Fragment 5 (s. 42 - 43)

   Przepustki wydawano nam w soboty o godz. 16-tej, z ważnością do poniedziałku do 5-tej. Wiedzieli o tym grudziądzcy taksówkarze i o tej porze cały rząd samochodów stał przy bramie koszar, mimo że był tu również przystanek tramwajowy. Różnie różni czas ten spędzali, przeważnie jechaliśmy do miejskiej łaźni i fryzjera, a potem na kolację. Najzamożniejsi nocowali w Królewskim Dworze. Przez cały czas trwania szkoły nie było wypadku, aby któryś z nas upił się na mieście czy też w jakikolwiek sposób zachował się niewłaściwie. W prywatnych domach, z braku znajomości, nie bywaliśmy. W koszarach odwiedzaliśmy się niekiedy z kolegami ze szkoły oficerskiej, zasadniczo jednak nie było towarzyskiego współżycia między tymi dwiema szkołami. Różniliśmy się wykształceniem i wiekiem, tym więcej raziła nas pyszałkowatość podchorążych z zawodówki i ich styl, zapożyczony od carskich kornetów, ich kryteria odnośnie wartości i honoru człowieka.
   U nas wydarzył się jeden przypadek obrazy, zakończony pojedynkiem na szable, w sali jednego z podmiejskich zajazdów. Jako świadkowie stanęli dwaj d-cy plutonów i dwaj koledzy stron, w roli lekarza pojechał naczelny lekarz obozu. Kol. S.S. otrzymał cięcie przez ramię, Z.S. miał lekko zranioną rękę. Oczywiście całe zajście było zakonspirowane i tylko nieliczni wtajemniczeni wiedzieli o nim.

Fragment 6 (strony 46-47)

W dn. 4 kwietnia w obozie, na głównej, odkrytej ujeżdżalni odbyły się zawody konne. Parcour stanowiło 11 różnych przeszkód, wzwyż do 130 cm, bankiet ziemny i trzynasta, ostatnia, wypełniony wodą rów, obłożony drągami. Wyciągnąłem dość daleki numer i denerwowałem się oczekując swojej kolejności, tem więcej, że przyszło dość dużo publiczności z miasta, także wielu oficerów było obecnych, wśród nich członkowie grupy olimpijskiej, no i oczywiście w pełnym komplecie nasza podchorążówka. Na trybunie sędziowskiej zasiedli: instruktor obozu mjr Kossak, instruktor grupy olimpijskiej por. Kolen (?), z naszych mjr Halicki i por. Tuński.

Pogoda była śliczna. Gertrudę rozprężyłem i podbarowałem na dwóch stacjonatach, następnie zsiadłszy obserwowałem jazdę swoich kolegów. Ryś Czarnocki pojechał na pięknym szpaku Lakusiu wachmistrza Skopowskiego. Na murku Lakuś zawadził czterema nogami i zwalił się na ziemię, wyrzucając jeźdźca w piasek. Ryś podniósł się, w galopie wskoczył na siodło i ukończył parcour. Otrzymał rzęsiste brawa, ale oczywiście odpadł. Tadzio Około - Kółak pojechał na dwóch koniach, ale chociaż był dobrym jeźdźcem, zrobił wiele punktów [karnych]. Zawiódł Globus i wiele innych koni. Michał Bojanowski i Tadeusz Morawski byli dotąd bezbłędni.

Przyszła wreszcie moja kolejka, opanowałem się całkowicie i ruszyłem krótkim galopem na pierwszą przeszkodę, stacjonatę. Usłyszałem lekki stuk, ale drąg nie spadł. To mi dobrze zrobiło bo dodało pasji. Dalej przebyłem szczęśliwie chyrdę, bankiet, murek i inne. Gertruda płynęła jak jaskółka, czułem że opanowałem ją całkowicie i że rozumiemy się doskonale. Pozostała jeszcze pinezola(?) i tryplbar. Zwolniłem tempo na pierwszą, najeżdżając pełnym galopem na drugą. Obie czysto! Na widowni rozległ się grzmot oklasków, miałem wrażenie że skrzydła wyrosły mi u ramion, wspaniałe uczucie zwycięstwa. Pozostał jeszcze na krótkiej ścianie rów, który dotąd wszyscy skoczyli czysto. Wycisnąłem z Gertrudy całe tempo, starając się przelać w nią wszystką moją wolę. Niestety przed samym rowem zastopowała, zarywając się w piasku na czterech nogach i zadzie. Byłem wtedy zbyt dobrym jeźdźcem aby to mnie mogło zachwiać w siodle. W najwyższej pasji wbiłem jej w boki ostrogi; klacz skoczyła z miejsca, chlupnąwszy zadem wodę. Kosztowało mnie to dwa punkty. Wyjechałem z placu, Gertruda była mokra od potu, miała rozciętą skórę, ja obryzganą krwią cholewę i zgiętą ostrogę. Poklepałem ją serdecznie i czule.

Na podwyższonych trzech przeszkodach rozgrywali pierwsze miejsce Michał z Tadeuszem, i sprawiedliwie wygrał Bojanowski. W defiladzie zwycięzców czterech nas wzięło udział. Michał otrzymał puchar wędrowny, Tadeusz ostrogi, ja srebrną podkówkę, nasze konie szarfy honorowe. Podniesiono mi nadto ocenę z jazdy konnej z 8 na 10, widocznie Komisja uznała że ja zrobiłem wszystko co leżało w mojej mocy, a zawiódł koń.

Następnego dnia w wielkiej sali wykładowej obozu wręczono nam dyplomy. Otrzymałem lokatę 46 na 104, wręczał je płk. Rudolf Dreszer. W południe w naszych koszarach zjedliśmy obiad pożegnalny wspólnie z naszymi instruktorami. Mjr Kossak kończąc swoje przemówienie powiedział:

"Pamiętajcie Panowie, że aby osiągnąć w życiu zamierzony cel, trzeba zachować te same zasady które obowiązują przy najeżdżaniu na przeszkodę: należy mieć właściwe tempo i właściwy kierunek."

Pierwszą lokatę otrzymał Zdziś Gadomski, drugą Ryszard Manteufel. Tego pierwszego wyforowano, gdyż zgłosił się do służby zawodowej; ogólna opinia była że winno być odwrotnie. Razem z nim zgłosili się Jurek Ostrowski, Mietek Pająk, Pieregorodzki i Głybowicz. Następnego dnia pozdawaliśmy broń i ekwipunek i włożyliśmy już własne mundury w barwach pułków. Mój, zgodnie z tradycją Królestwa Kongresowego, miał białe otoki i granatowo białe proporczyki, na naramiennikach haftowane srebrem inicjały honorowego szefa Generała Józefa Dwernickiego. Otrzymaliśmy 10-dniowe urlopy, potem należało się zgłosić w nowych jednostkach.

================================================================================

Antoni Piotr TARNOWSKI
rodził się w 1904 roku w Kamienicy (pow. Płońsk) w rodzinie ziemiańskiej (herb Jelita).
   W 1918 roku, będąc w piątej klasie gimnazjalnej w korpusie kadetów w Modlinie, wbrew zakazowi komendanta szkoły dotarł na front aby wziąć udział w wojnie przeciw bolszewikom. Mimo niepełnoletniości, przyjęto go do oddziału dzięki wstawiennictwu starszego brata Tadeusza, wtedy podporucznika i adiutanta majora Tadeusza Kossaka. Ukończył kampanię w stopniu kaprala. 
   W 1926 roku przyjęto go do Szkoły Podchorążych Rezerwy CWK (Centrum Wyszkolenia Kawalerii) w Grudziądzu przy ul. Chełmińskiej, jako "jednorocznego z cenzusem". To był pierwszy turnus. Po ukończeniu w 1927 (z czwartą lokatą) odbył praktykę w 2. Pułku Ułanów Grochowskich w Suwałkach, a przydział dostał do 11. Pułku Ułanów Legionowych (Ciechanów).
   Jako podporucznik rezerwy wziął udział w kampanii wrześniowej w składzie 18. Pułku ułanów Pomorskich w Grudziądzu. Brał udział w bitwie pod Krojantami. W październiku 1939 dostał się do niewoli niemieckiej, po kilku miesiącach został zwolniony.
    Wstąpił do ZWZ (potem AK) i został komendantem placówki Goławin a potem dowódcą podobwodu, obejmującego cztery gminy. Uciekł przed aresztowaniem przez Gestapo, ale po denuncjacji wpadł w ręce NKWD w 1944 roku.
    Ten okres jest opisany w pamiętniku zatytułowanym "Na koniu i pod wozem", wydanym w 2003 roku.
   Zwolniony jesienią 1947 z łagru sowieckiego. W jesieni 1950 usunięty ze swojego majątku rolnego przez władze PRL, pełnił różne kierownicze funkcje w państwowym rolnictwie.




Antoni Piotr Tarnowski po wojnie. Fot. ze zbiorów rodzinnych)
 
    1969 r. przeszedł na emeryturę. Zmarł 22 lutego 1973 roku.

=================================================================================

Wojciech Tarnowski
, syn Antoniego (ur. 1936 r.) ukończył Politechnikę Warszawską, potem przez 26 lat pracował na Politechnice Śląskiej. Od 30 lat mieszka w Koszalinie i pracuje na Politechnice Koszalińskiej (profesor zwyczajny). 


Autor: Karola Skowrońska